Boom na grunge i jego lata świetności przypadły na moje liceum – początek lat 90 ubiegłego wieku, tak wiem jadłem kanapki z brontozaurem ;) Sentymentalnie, niedawno wzięło mnie na odsłuch Mad Seasons, supergrupy złożonej m.in. z muzyków grających w zespołach zaliczanych do tzw. „wielkiej czwórki z Seattle”. Mroczna i smutna jak Andrzej Poniedzielski muzyka z „Above”, ich jedynej studyjnej płyty, to dla mnie grunge w pigułce. Podobnie jak muzyka, tak historia tworzących ją artystów jest kwintesencją grunge’u – połowa grupy zmarła przez narkotyki, reszta też ostro się „bawiła”.
Wczoraj przy okazji retroyoutubeparty, popijając wino z Żoną, włączyłem koncert Nirvany, a później poleciało, Alice in Chains, Pearl Jam i jeszcze kilka rzeczy z tamtego okresu. Wyszło na to, że cały ten grunge, oprócz tego, że niewątpliwie zapisał się w historii muzyki, zebrał też niezłe żniwo kosząc po kolei wokalistów i instrumentalistów. To jest jak jakaś plaga, zaraza. Połowa muzyków tworzących grunge nie żyje i nie zmarli oni śmiercią naturalną. Kurt Cobain, Layne Staley, John Baker Saunders i wielu innych padło ofiarami poczucia własnej wyjątkowości, dekadencji, depresji, a przede wszystkim narkotyków.
Wychodzi na to, że grunge, muzyka końca wieku, to dekadencki syf i popaprany wysłannik śmierci, a jednak… jest w nim coś wyjątkowego. Niby proste, brudne i byle jakie granie a jednocześnie pełna nowych pomysłów, rytmów, dźwięków, wirtuozerii i emocji muzyka…
2 Comments